Dzień z życia wyspiarki

with Brak komentarzy
Poleć innym:

Ostatnia aktualizacja: 2022-12-09. Autor: Milena

Jeden dzień z życia wyspiarki. Importowanej wyspiarki. Importowanej niewyspiarki. No dobrze – jeden dzień z życia na wyspie.

6:45 – dzwoni budzik. Wyciągam rękę i stukam gdzieś w środek ekranu telefonu, żeby przestał dzwonić. Przekręcam się na drugi bok. 6:55 – dzwoni budzik. Włączam kolejną drzemkę, już bardziej tego świadoma. 7:05 – dzwoni budzik. Pora otworzyć oczy. Przez zasłony nieśmiało wdziera się dzień. Jak dobrze, że nie zamknęłam okiennic, przynajmniej widać, że zaczął się dzień. Światło jest żółtawo-różowawe. To znaczy, że jest ładny poranek i trwa złota godzina.

Dowiedziałam się od znajomego fotografa, że złota godzina to pierwsza godzina po wschodzie słońca i ostatnia godzina przed zachodem słońca. Podczas złotej godziny jest najlepsze światło i wychodzą najpiękniejsze zdjęcia. Znów myślę o tym, że miałam wstać na wschód słońca. Przecież do mariny mam 7 minut pieszo. „Jutro” – stwierdzam i powoli zwlekam się z łóżka.

Idę do kuchni i wstawiam przygotowaną dzień wcześniej owsiankę do mikrofalówki. Wracam do pokoju, chwytam przygotowane dzień wcześniej ubrania i wchodzę po schodach do łazienki. Poranna toaleta, śniadanie, internet, żeby sprawdzić, jaką Márcio ma dziś zupę w barze. Pisałam do niego wczoraj wieczorem z tym pytaniem, ale nie widziałam wcześniej odpowiedzi. Brokułowa. Super! Zakładam kurtkę, chwytam klucze, torebkę, torbę z jedzeniem, plastikowy pojemnik na zupę – i do samochodu.

Muszę zrobić nawrotkę na mieście, bo mieszkam w centrum, a tu wszędzie jednokierunkowe. Dojechałam – Pastelaria Santa Bárbara. Zatrzymuję się na awaryjnych przed wejściem, mówię głośno „Bom dia” i widzę roześmianego przyjaciela. „Good morning, how are you?” – i dwa buziaki, po portugalsku. „Dobrze” – odpowiadam – „A ty?” – pytam. Odpowiedź jest zawsze taka sama: „Świetnie!”

Lubię zaglądać z rana do Márcia, bo zawsze dostaję kopa pozytywnej energii.

Czasem przychodzę kwadrans wcześniej, żeby wypić kawę (zawsze galão – espresso z dużą ilością spienionego mleka) i zjeść moje ulubione ciacho Dona Amélia. A tak naprawdę – żeby popatrzeć na ten poranny rozgardiasz, posłuchać wesołych rozmów o wszystkim i o niczym, poobserwować kończących śniadanie strażaków, którzy właśnie zeszli z nocki, dowiedzieć się, nad jakim nowym projektem fotograficznym pracuje Márcio, i nacieszyć się życiem i poczuciem swojskości.

Spędziłam w tej pastelarii tyle czasu, że czuję się tam jak u siebie. I nie tylko ja – 90% klientów wraca nie tyle po kawę, ale po serdeczne słowo, uśmiech, po poczucie, że jest się mile widzianym.

Pełna dobrej energii mogę zacząć dzień. Wracam do samochodu, wyłączam awaryjne i jadę do pracy. Uśmiecham się do krów pasących się na łące. Jest ładny dzień, więc w drodze z parkingu do biura widzę ocean i Monte Brasil. Widok, który mi się nigdy nie nudzi. Jeśli jest mgliście, widzę biuro. Czasem las za biurem. I kawałek pól. I to by było na tyle. To Azory, najlepsza prognoza pogody to ta za oknem. Na najbliższe 5 minut.

Podczas przerwy na lunch wrzucam foto na Instagrama i usiłuję odpowiedzieć na wiadomości rodziny i przyjaciół z Polski.

I tych rozsianych po innych zakątkach świata.

Lunch jem nie po portugalsku, w pracy. W Portugalii przerwa na lunch nie jest wliczana w czas pracy. Portugalczycy mają godzinną przerwę wpisaną w umowę. Podczas tej przerwy zwykle jadą do domu i jedzą lunch z bliskimi. Rodzice odbierają dzieci ze szkoły, znajomi spotykają się na mieście. To święty czas, w którym pracownika nie ma dla nikogo.

Ja mam półgodzinną przerwę, bo tak wolę. Nie mam tutaj mamy ani cioci, do których mogę wpaść na obiadek, więc nie jest mi potrzebna godzinna przerwa, która wydłuża moje godziny w pracy. Swój posiłek zjadam w towarzystwie Messengera, WhatsAppa i Instagrama. Albo osób, które są po drugiej stronie i czekają na mój odzew.

O 17 wychodzę z pracy.

Kolega pyta, czy idę się dziś wspinać. „Taaak!” – rozjaśniam się od razu. Chcę go spytać o kilka kwestii, które akurat mi się przypomniały, ale zerkam na zegarek, robię w głowie rachunek rzeczy do zrobienia przed wspinaczką i czasu, który na nie potrzebuję, i stwierdzam, że praca nie zając. Ruszam.

Zajeżdżam po drodze do sklepu, bo skończyły mi się pomidory, a bez nich trudno mi żyć. Uśmiecha się do mnie jeszcze bolo lêvedo, czyli pyszny chleb z São Miguel, a do tego przecenili wino, które lubię – z 2,16€ na 1,86€. Myślę o tym, jak kocham Portugalię za ceny wina, i pakuję chleb i dwie butelki. Stoję już przy kasie, sympatyczna pani kasjerka dopytuje mnie, jak tam święta, kiedy coś mi zaczyna wibrować w torebce. Odbieram telefon: „Nie mogę teraz rozmawiać, jestem w sklepie, zadzwonię do ciebie dosłownie za 5 minut, dobrze?” Słyszę „Dobrze” w odpowiedzi, chowam telefon. Pani kasjerka się śmieje: „Rozumiem polski! Właśnie powiedziałaś, że nie możesz rozmawiać, ale za chwilę oddzwonisz, prawda?” Kończymy rozmowę, życzymy sobie dobrej nocy – i wychodzę.

Oddzwaniam.

Słucham o tym, co w Polsce i na świecie, opowiadam, że idę się dziś wspinać i że ostatnio zrobiłam drogę, do której wcześniej nawet się nie przymierzałam. Ale miałam bardzo dobry dzień, byłam radosna i pełna wiary we własne możliwości. I miałam wsparcie koleżanki, która stanęła i mnie asekurowała tam, gdzie najbardziej bałam się spaść. Bo to był boulder, ponoć na boulderze rozwiązuje się problemy, ale mnie to nie brzmi. Ja zrobiłam drogę i tym samym rozwiązałam problem, jaki miałam z tą głową w mojej głowie. „Dobrze słyszeć cię taką pozytywną!” Cieszę się. Znajomy, przyjazny głos też zawsze dobrze słyszeć.

O 17:30 wchodzę do domu i robię szybkie rozeznanie: ciuchy na wspinaczkę przygotowane dzień wcześniej czekają, zebrać pranie, rozpakować się, przebrać, zjeść, umyć – co pierwsze? Jedzenie! Raz, że jestem głodna, dwa, że muszę mieć choć chwilę na spalenie przed treningiem tego, co zjem. Nie są to przepisowe dwie godziny, wiem, ale kilka razy już poszłam głodna i nie wyszło mi to na dobre.

Podczas jedzenia na zmianę słucham na YouTubie „Faith & Wine” Cristóvama i wiadomości na WhatsAppie.

Odpisuję na wiadomości głosowe na bieżąco, jak trwają, bo tak mi łatwiej – na koniec długiej wiadomości już nie pamiętam, co było na jej początku. I myślę o tym, że muszę sobie chyba zgrać płytę na telefon, bo ciągłe włączanie i wyłączanie YouTube’a mnie wkurza. I konieczność włączania internetu, żeby posłuchać muzyki – też.

Zbieram pranie, ogarniam się, przebieram w legginsy, top i polar, chwytam plecak z butami do wspinaczki, workiem z magnezją, uprzężą, wodą i zestawem pierwszej pomocy (mokre chusteczki + żel antybakteryjny + plastry przydały się już i koleżance, jak zajechała nogą po głazie w oceanie, i mnie, kiedy spadając przy wspinaczce, przyszorowałam o wystający fragment skały) – i wychodzę.

Po drodze otwieram szeroko buzię. Ze zdumienia i z zachwytu. Powietrze nad oceanem jest tak czyste, że widać idealnie São Jorge i dumnie wystające zza niego Pico. Niebo wokół nich robi się już łososiowo-fioletowe. No tak, kolejna złota godzina. Żałuję, że nie mam świetnego aparatu, którym byłabym to w stanie uchwycić. Zachowuję ten obraz na kliszy mojego mózgu.

Docieram na miejsce i wyciszam telefon.

Wspinaczka to mój czas, nie ma mnie dla świata zewnętrznego.

Witam się ze Noelią, Teresą, kolejnymi pojawiającymi się osobami, i zaczynam się rozgrzewać. I przysłuchiwać dyskusji. Ktoś miał kiepski dzień w pracy, ktoś w zasadzie chciałby coś porobić, ale nie wie, co, ktoś jest głodny (a nie mówiłam, że dobrze jest zjeść?), a jeszcze kto inny się zastanawia, dlaczego nasz kolega przestał przechodzić na treningi. Komentuję, że zaczął się spotykać z jakąś dziewczyną. „No tak, ci hiszpańscy i portugalscy mężczyźni! Jak tylko zaczną się z kimś spotykać, to znikają ze świata”.

Staram się porządnie rozgrzać, zwłaszcza że już nie jeżdżę na treningi rowerem, a to była zawsze najlepsza rozgrzewka. Może powinnam do tego wrócić?

Ruszam na ścianę. Najpierw próba przejścia poziomego, ale czuję, że moje stawy jeszcze są zimne. Pożyczam od koleżanki skakankę, skaczę przez kilka minut. Jestem zmęczona, ale jeszcze się nie rozgrzałam. Jest zima i jest mi po prostu zimno. Postanawiam zrobić kilka najprostszych dróg/ problemów na początek. Powoli, powoli moje ciało przypomina sobie, co to znaczy się ruszać. Uderzam w co ciekawsze drogi, pamiętając to, co powiedział mi kilka miesięcy temu kolega: „Nie rozwijasz się, bo nie próbujesz niczego nowego!” Od tamtego czasu – zdecydowanie próbuję.

Pod koniec Noelia mówi: „Milena, przypomniało mi się! W niedzielę idziemy na szlak, chcesz iść z nami?”

Bez zbędnych pytań odpowiadam: „No pewnie! O której?” Gdybym miała coś wielkiego zaplanowanego, może bym zadała więcej pytań. A tak – po co? Wiem, kiedy i o której. I że spędzę czas z fajnymi ludźmi. A dokąd pójdziemy – to kwestia wtórna. Podobnie jak informacja o tym, kto dokładnie się pojawi. Na wyspie działa niepisana zasada, że przyjaciele moich przyjaciół są moimi przyjaciółmi. Dzięki temu w pewnym momencie zna się połowę wyspy. I cała wyspa staje się domem.

Słyszę, że zaczyna padać, więc pytam, kto potrzebuje transportu. Wspólnie sprzątamy pełne magnezji materace, układamy je tak, jak trzeba, i wychodzimy. Zgarniam trójkę Włochów, którzy przyjechali na Terceirę w ramach wymiany stażystów. Pytam ich, skąd są i co robią na wyspie, ile czasu zostaną. Jak większość obcokrajowców, pracują na uniwersytecie, robią fragment jednego z wielkich projektów dotyczących ochrony środowiska naturalnego i zachowania bioróżnorodności. Badają mchy, porosty, insekty. I – jak wszyscy nowi stażyści – przyszli sprawdzić, czy wspinaczka jest dla nich. Dziękują mi za ocalenie ich życia, pytają, jak się poprawnie mówi „Dobranoc” po portugalsku, i z włoskim rozciąganiem głosek życzą mi dobrej nocy.

A ja robię kolejną nawrotkę po mieście z uśmiechem na ustach.

Myślę o tym, że lubię poznawać nowych ludzi. Zwłaszcza kiedy przyjeżdżają tacy pełni radości i zapału, i wiary w to, że mogą zwojować świat. To zaraźliwe!

Myślę też o tym, że lubię mieszkać w centrum. Na wspinaczkę jeżdżę samochodem, ale jakiekolwiek wydarzenie na rynku, koncert, impreza ze znajomymi – wychodzę z domu „za pięć dwunasta” i wracam, kiedy chcę, bo wiem, że mam do siebie 5 minut z buta. I że jeśli się pospieszę, to od pomyślenia „chce mi się spać” do realnego położenia się, już po prysznicu, do łóżka może minąć zaledwie 15 minut.

Docieram do domu. Wiem, że jestem cała brudna po wspinaczce, ale jedzenie wygrywa. Najpierw jem i przygotowuję jedzenie na jutro (tym razem nie będzie rano przystanku po zupę, tym razem mam sałatkę ze wszystkiego, co znalazłam w domu), dopiero potem idę pod prysznic. A później dostaję przyspieszenia.

Adrenalina jeszcze mnie trzyma.

Porządkuję pokój, podliczam wydatki, spisuję statystyki z mojej strony i z mediów społecznościowych, sprawdzam, czy nie spóźniłam się z życzeniami urodzinowymi i jak bardzo, przygotowuję ciuchy na jutro i torbę na jedzenie, do której od razu wrzucam dwa jabłka i kilka pomarańczy. Zaczynam słuchać jakiegoś wykładu ze Strefy Psyche SWPS, sprawdzam maile, wysyłam życzenia dobrej nocy do moich sióstr, myślę o tym, jak bardzo za nimi tęsknię i że Azory powinny być bliżej, ot – 30 km za Warszawą, w stronę tamtej górki, zapisuję pomysły na kolejne teksty na stronę i myślę o tym, że od półtora roku zbieram się do napisania książki – i zaczęłam pisać już trzy, a żadnej nie skończyłam.

Zaczynam się czuć jak ostatnia kretynka i wyrzucać sobie, że bez sensu tracę czas i mogłabym mniej siedzieć w mediach społecznościowych. I mniej myśleć, a więcej robić. To mi powiedział kiedyś jeszcze inny kolega, choć to było akurat w temacie relacji damsko-męskich. Ciekawe, czy to pamięta.

Na szczęście obwinianie siebie nie trwa długo, bo przypominam sobie, że zrobiłam dziś jeden krok na tamtej zielonej drodze, która wydawała mi się niewykonalna. Jeszcze nie zrobiłam jej całej, ale utrzymałam się na uchwycie, który nijak nie daje wsparcia, i dałam radę sięgnąć do kolejnego. Z kolejnego co prawda natychmiast spadłam, ale skoro już sięgnęłam, to wiem, że kolejny krok też zrobię. Może za tydzień, może za dwa miesiące, ale zrobię.

Zbliża się 23:00, czas kłaść się spać. A ja, po rewelacjach z trudną drogą, mam oczy jak pięciozłotówki. Odzwyczajam się od telefonu przed snem, więc tylko nastawiam budzik na 6:45 i zerkam w stronę książek. „Tata Tadzika” – zbiór felietonów Maćka Stuhra, okraszony dedykacją od autora prezent gwiazdkowy od mojej „małej” siostry, wydaje mi się idealnym pomysłem. Zamykam drzwi, włączam lampkę koło łóżka, gaszę górne światło i kładę się z książką.

I nie ma mnie dla świata. Dobranoc!


Poleć innym: