Ostatnia aktualizacja: 2019-06-15. Autor: Milena
Ponoć motywacja jest dla słabych.
Czekanie na wenę może skończyć się tym, że przeczekamy całe życie. I nie kiwniemy palcem. Dlatego, kiedy zobaczyłam hasło „wyzwanie fotograficzne”, pomyślałam: hm, może to dobry moment na połączenie zabawy i nauki?
No dobra, a teraz wracamy na ziemię.
To read an English version of this article click HERE.
Nie od razu byłam taka mądra. Na początku wątpliwości podgryzały mnie z każdej strony. Bo co sobie pomyślą inni? Co, jeśli okażę się mocno przeciętna? A co, jeśli ktoś mnie wyśmieje? A co, jeśli ktoś pomyśli, że jestem głupia? A co, jeśli ta zabawa nie spodoba się moim odbiorcom na Instagramie? (Wyzwanie miało miejsce na Instagramie.) A jeśli nie będę miała weny? (Patrz: wyżej.) I co ja sobie w ogóle wymyśliłam, za kogo ja się uważam??
Tak, nie tylko Wy jesteście czasem pełni wątpliwości. Moje wątpliwości w tym przypadku były tym większe, że na początku nie do końca rozumiałam zasady gry. Przeczytałam: „Zrób zdjęcie takie samo lub podobne i oznacz mnie na nim”. I tyle. I potem każdego dnia na instastory autor wyzwania, Luís Godinho (znakomity fotograf z Terceiry; żeby dowiedzieć się o nim więcej, kliknij TUTAJ), publikował przykładowe zdjęcie z tematem (hasztagiem) na dany dzień. I tak przez 30 dni.
No i zaczęłam robić zdjęcia.
Przełomem w rozumieniu tego wyzwania i mojego w nim udziału stało się dla mnie pytanie: „Ale czy jemu chodzi o taką wtórność?”

Usłyszałam je już pierwszego dnia. Rozwiało ono moje wątpliwości co do mojego udziału w wyzwaniu. Wiedziałam, że na pewno nie chcę być wtórna. Że jeśli mam wziąć w tym udział, to mam to być ja, Milena Dąbrowska, a nie jakaś wymyślona postać. Chcę robić te zdjęcia, ale chcę je robić po swojemu. Tak, jak ja je czuję. Chcę się czegoś nauczyć, chcę się rozwinąć i… chcę się zająć czymś sensownym. A to było dla mnie sensowne.
Początek wyzwania zbiegł się bowiem w czasie z raczej marnym okresem w moim życiu. Wiele spraw musiałam sobie ułożyć na nowo i w związku z tym oscylowałam między szaleńczą pracą i momentami (albo całymi dniami) wewnętrznego rozedrgania i zwątpienia w sens czegokolwiek na tym świecie. Wiedziałam, że to minie, ale ciężko mi się było wyrwać z zaklętego kręgu.
Arteterapia to był strzał w dziesiątkę!
Sztuka to jedna z najlepszych form terapii. Choćby się waliło i paliło, trzeba się skoncentrować i przenieść w inny wymiar. Zamiast myśleć o pracy, mieszkaniu, samochodzie – trzeba się skupić na świetle, kształcie, teksturze, przekazie. Trzeba wyrazić siebie, a więc najpierw trzeba znaleźć siebie. Szukanie siebie w tym przypadku następuje przez szukanie odpowiedniego obiektu do sfotografowania, scenografii, która do nas przemówi, światła, które przekaże to, co chcemy, perspektywy, która odda nasze myślenie o świecie i przedmiocie…
Tak jak w teatrze aktor tworzy postać przez połączenie tego, co znajdzie w sobie i co znajdzie w świecie, tak w fotografii autor pokazuje świat niby rzeczywisty, ale przetrawiony przez okulary własnych doświadczeń, emocji, sposobu myślenia. Ilu fotografów, tyle osobnych wizji. I to jest piękne. Że jesteśmy inni. Że każdy ten świat postrzega inaczej. Nie ma jednego uniwersalnego wzorca życia i patrzenia na świat.

Nauczyłam się podziwiać czyjeś zdjęcia bez myślenia „Też bym chciała tak umieć”.
Bo już się dowiedziałam, że nawet jeśli się tak nauczę – to nie będę ja. Tak dla przykładu – zachwycają mnie ciemne, mroczne zdjęcia. Taki klimat gotyku, czerń z czernią, niepokój. Ale już wiem, że to nie ja. Ja uwielbiam światło, ciepło, żywe kolory, radość. I choć niektóre z moich zdjęć też są ciemne i wyraziste (i nadal przy tym moje!), to zdecydowana większość naładowana jest ciepłem i pozytywnymi emocjami. Bo to jest to, co mam w środku (choć nie zawsze umiem się do tego dokopać) i co chcę nieść w świat.
Otworzyłam oczy nie tylko do środka, lecz także na zewnątrz. Szukając odpowiednich kadrów do zdjęcia, zaczęłam zauważać elementy rzeczywistości, na które w innych warunkach w ogóle nie zwróciłabym uwagi. Przykład: dzień 3, temat: pink. Moja reakcja: przecież ja nie mam nic różowego! Tylko bluzę z Decathlonu i plecak z Decathlonu! Z całą sympatią do dostawcy większości moich ciuchów sportowych – to mało wdzięczne obiekty do fotografowania. Nagle jednak wokół mnie zaczęło się pojawiać pełno różu! A to koleżanka przyszła do pracy w różowej bluzce, a to wokół biura „nagle” rozkwitły dwa gatunki różowych kwiatów…
Wyzwanie fotograficzne otworzyło mi oczy na rzeczywistość.

Nie tylko róż zaczął wyrastać z każdej strony. To samo zadziało się z teksturą, architekturą, sztuką, lustrzanym odbiciem. Nagle były wszędzie wokół mnie. Wiecie, co mi to przypomniało? Że widzimy to, o czym myślimy! Nasz mózg podświadomie wyłapuje z rzeczywistości to, co nam zajmuje większość myśli. Uważa bowiem, że jest to dla nas ważne i że musi nam potwierdzić, że mamy rację. (Bo my kochamy mieć rację, choć to straszna głupota.) W praktyce wygląda to tak, że jak myślimy, że wszystko jest złe, to widzimy głównie to, co jest złe. Jak zaś myślimy, że wszystko jest dobre, to widzimy głównie to, co jest dobre. Wnioski w tym temacie zostawię dla Was.
Ja zobaczyłam w fotografii opcję przybliżenia się do siebie samej i do świata.
Nauczyłam się podczas tego wyzwania bardzo dużo o sobie, o swoim postrzeganiu świata. Podszkoliłam się w kadrowaniu, pobawiłam się światłem, perspektywą. Nauczyłam się bardziej odważnie robić zdjęcia i pokazywać je światu. Z wiarą, że znajdzie się ktoś, kto zobaczy w tym kawałku zapisanego świata to, co ja w nim widziałam. Albo jeszcze więcej.
Zrozumiałam też to, co usłyszałam w zeszłym roku – że nie chodzi o to, żeby zrobić setki zdjęć, ale kilka takich, jakie się chce. Tym sposobem pod koniec wyzwania niektóre zdjęcia powstawały po zaledwie kilku, a nie kilkudziesięciu ujęciach – bo już wiedziałam dobrze, co chcę pokazać i przekazać.

Stwierdziłam też nie po raz pierwszy, że fotografia to ciężka praca – ale praca przynosząca mnóstwo satysfakcji. Taka, która pozwala się rozwijać, żyć głębiej, doświadczać mocniej. Czy zawsze musimy doświadczać mocniej? Nie, nie zawsze. Ale kiedy potrzebujemy poruszyć nasze serce, warto wiedzieć, jakie mamy ku temu narzędzia.
Nie wygrałam sokowirówki.

Ani jednego z nagrodzonych zdjęć autorstwa Luísa Godinho. Rozstrzygnięcie odbyło się przez losowanie, a ja w losowaniu wygrałam w życiu cały jeden raz. I wygrałam właśnie sokowirówkę! Ale tym razem ani sokowirówki, ani zdjęcia. Wygrałam za to coś innego – mnóstwo dobrej zabawy, radości, którą dzieliłam się z przyjaciółmi, mnóstwo wsparcia w rozwoju i działaniu (tutaj gorące „dziękuję” szczególnie dla moich sióstr i moich dwóch przyjaciół, którzy wspierali i dopingowali mnie przez cały ten czas!), wzrost świadomości tego, co już umiem, a nad czym chcę jeszcze popracować, przypomnienie sobie, co sprawia, że chce mi się żyć, a co niekoniecznie, dumę z wierności samej sobie (bo nie przeszukiwałam starych folderów, tylko faktycznie codziennie robiłam nowe zdjęcie). No i przede wszystkim utrzymywanie się w pionie przez cały ten miesiąc.
Zazwyczaj, kiedy potrzebowałam wyjść na prostą, sama sobie organizowałam „wyzwania”. Małe kroki, konkretne zadania do zrealizowania, konkretne cele do osiągnięcia. Tym razem miałam ułatwione zadanie, wystarczyło wziąć udział. I się zdecydowałam. A przecież tak łatwo było powiedzieć: „Nie chce mi się”. Poszukać pierwszej lepszej wymówki, posłuchać pierwszej lepszej wątpliwości – że brak czasu, że brak motywacji. I tkwić w tym samym miejscu.
I wiecie co? Tak sobie myślę, że życie daje nam szanse – my musimy je „tylko” zauważyć i „tylko” z nich skorzystać. I zrobić ten pierwszy krok. Nawet bez chęci, bez motywacji. One pojawią się w trakcie. Zróbmy tylko pierwszy krok. A potem następny. I następny. Bo jeśli zaufamy, ścieżka sama nas poprowadzi. Pięknej drogi Wam życzę!
Oto miniaturki zdjęć, które zrobiłam podczas tego wyzwania fotograficznego. Kliknij na zdjęcie, żeby zobaczyć je w całości.