Z życia bohemy

with Brak komentarzy
Poleć innym:

„Gdzie ta bohema?” – spytała Julka, cytując Przyborę. Usłyszała w odpowiedzi: „Pewnie utknęła w latach dwudziestych w mansardach Paryża. Zapomnijmy. Teraz wpierdalamy frytki”.

„A ja nie chcę wpierdalać frytek” – uparła się Julka. I poszła na naukę śpiewu klasycznego, i zapoznała się z jazzowymi standardami, i zaczęła śpiewać. Początkowo tylko na prywatnych lekcjach, ale później odważyła się ćwiczyć w domu. I to nawet w obecności innych domowników! Jeszcze później zaczęła „obskakiwać” wszystkie imprezy rodzinne, bo przecież rodzice chcieli się pochwalić zdolną córką. A i ona uczyła się tym samym występować przed szerszą publicznością.

Po kilku latach nauki śpiewu – i francuskiego, bo przecież Édith Piaf – była gotowa pokazać się na scenie przed kompletnie nieznanymi osobami. To jakieś pokazy, to konkurs, to recital zaprzyjaźnionej grupy. Po występach – oklaski, gratulacje, życzenia powodzenia. I spotkania ze znajomymi, przy piwie i frytkach, których nigdy nie chciała tknąć.

Równolegle studiowała literaturę piękną i filozofię, czytała Hegla w oryginale. Kiedy filozofii było jej za mało, zajęła się malarstwem.

I jeszcze na wszelki wypadek architekturą. Chciała zgłębić sposób myślenia wybitnych umysłów, nauczyć się czegoś o wyższym świecie. Wyższym niż codzienne wyprawy do piekarni po bułki i pokryjome golenie włosów na nogach, które w jej przekonaniu nie przystawało feministce.

Przyjaciele chętnie słuchali opowieści filozoficznych, ale nie zawsze potrafili coś wnieść do rozmowy. Brak balansu kompensowali sobie żartami, że mają wśród siebie erudytkę. Julka czasem się śmiała, a czasem robiło się jej przykro. Była o wiele lepiej wykształcona niż inni i nadal garnęła się do wiedzy, a jednocześnie miała wrażenie, że coś jej umyka. Może nie umie znaleźć sobie odpowiedniego towarzystwa? Może za mało się śmieje? A może za bardzo serio podchodzi do życia?

W wieku 25 lat Julka pojechała na wycieczkę do Paryża – stolicy jej marzeń.

Pierwszego dnia pognała na Montmartre, żeby podziwiać innych wyznawców Moneta. Kolejny dzień spędziła w Luwrze. Na deser zaś zostawiła sobie Sorbonę, na której spotkała grupkę dyskutujących właśnie po wykładzie studentów. Stanęła w jakiejś odległości od nich i niby to kontemplowała barokową fasadę kaplicy Sorbony w świetle zachodzącego słońca, ale w rzeczywistości przysłuchiwała się ich rozmowie.

Dyskutowali o tym, czy filozofię Kanta można odnieść do współczesnej rzeczywistości.

Dywagowaliby, co by się stało, gdyby Kim Dzong Un faktycznie wprowadził reguły, które według niego miałyby być stosowane przez każdego i zawsze. Czy chciałby oszczędzić swoją rodzinę i tym samym oszczędziłby świat, czy może postanowiłby, że cierpienie jego najbliższych będzie stosunkowo niską ceną za odpowiedni ustrój w jego państwie i na świecie?

Julka z coraz większą ciekawością i coraz mniejszym krygowaniem się słuchała dyskusji.

Wysoki brunet w ciemnych oprawkach twierdził, że imperatyw kategoryczny jest wyłącznie konstruktem teoretycznym, podobnym do zasady „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”. Twierdził, że niemożliwe jest wprowadzenie tego konstruktu w życiu, bo przecież każdy człowiek jest inny i może mieć inne potrzeby w życiu.

Drobna blondynka z altówką przerzuconą przez plecy twierdziła, że filozofia ta ma zastosowanie wyłącznie w przypadku osób zdrowych psychicznie, jako że osoby o zaburzonym postrzeganiu rzeczywistości mogą nieadekwatnie na nią reagować.

Milczący dotąd blondyn w marynarce w kratę zamknął wykłady Wrighta i wtrącił, że zgodnie z filozofią Kanta nikt z nas nie odbiera rzeczywistości w sposób pełny, ponieważ nie mamy dostępu do rzeczy samych w sobie.

Przekładająca z dłoni do dłoni cygaro blada szatynka otworzyła usta, żeby wtrącić swój komentarz. Zamilkła w pół słowa, bo tuż za nią pojawiła się właśnie czarnowłosa piękność w długiej, czarnej sukni i z butelką bordeaux w ręce, która – nie przejmując się tym, że przerywa rozmowę – mocnym głosem zaczęła intonować „La bohème” Charlesa Aznavoura. Blondynka wyjęła z futerału altówkę i zaczęła jej akompaniować, a pozostałe towarzystwo ochoczo włączyło się w śpiew.

Kochająca muzykę Julka uśmiechnęła się szeroko i też zaczęła śpiewać.

Szatynka z cygarem, widząc to, pomachała do niej i wskazała miejsce koło siebie. Julka nawet nie zdążyła się przedstawić, bo zaraz po „La bohème” przyszedł czas na „Je vole” Michela Sardou, a następnie na zapijane bordeaux wesołe „Les Champs-Elysées” Joe Dassina.

Kiedy po ostatnim refrenie towarzystwo serdecznie się roześmiało, brunet w ciemnych oprawkach stwierdził, że zgłodniał od tej filozofii. Zerknął na Julkę, czekając na jej opinię. Potwierdziła, że jej też już kiszki marsza grają. Blondynka schowała altówkę, blondyn spakował Wrighta do torby i wszyscy ruszyli w jednym kierunku. Julka niepewnie zapytała czarnowłosą piękność, dokąd idą. Ta radośnie jej odparła: „Do Jean-Paula, wpierdalać frytki! No chyba nie chcesz dziś umrzeć z głodu?”

 

Angra do Heroísmo, 21.10.2018

Poleć innym: