Wielki powrót zza Odry

with Brak komentarzy
Poleć innym:

Ostatnia aktualizacja: 2017-01-08. Autor: Milena

We wtorek 2 sierpnia siedziałam spokojnie w pracy i kupowałam bilety na moją podróż wielką i daleką…

Tak zaczęłabym pisać, gdybym faktycznie wybierała się daleko. Ale tym razem podróż była tylko wielka. Od kilku tygodni bowiem umawiałam się z Tunią, że odwiedzę ją w Berlinie. W sumie nie aż tak daleko, można by nawet pieszo dojść – choć to długi spacer i wątpliwa przyjemność. Gości miało być o dwóch więcej, z jednym z nich – Miszą – umówiłam się na wspólną podróż. Wystarczyło kupić bilety na 19 sierpnia do Berlina i na 22 sierpnia powrotne. Pikuś.

W piątek 19 sierpnia wieczorem dotarliśmy do Berlina. Co się działo od piątku wieczór do niedzieli wieczór pominę może milczeniem, bo nie jestem pewna, czy wszyscy zainteresowani chcą się dzielić szczegółami ze swojego życia prywatnego. W skrócie tylko powiem, że był to bardzo intensywny, pełen kolorytu weekend.

W niedzielę 21 sierpnia wieczorem siedzieliśmy i snuliśmy plany na poniedziałkowy poranek. Wszystkie kieliszki od wina były brudne, więc zostałam poczęstowana kilkoma szotami wina. Konkretnie – wypiłam cztery szoty w ciągu 5 minut. Świat stał się jeszcze piękniejszy.

W planowaniu poniedziałkowego poranka pomocna miała być znajomość dokładnej godziny odjazdu naszego autobusu. Misza wyjął bilety, żeby ją sprawdzić. Z błogiego rozkołysania wyrwał mnie jego zdziwiony głos:

„Mili, chyba coś jest z tymi biletami nie tak”.

„Jak to nie tak?” – zapytałam, przechwytując dwie kartki papieru. Sprawdziłam – data zakupu biletu: 2 sierpnia. Data odjazdu: 2 sierpnia, godz. 14:30. Cooooooooooo??!!??

Berlin
fot. Łukasz Sawicki

Gapiłam się na nasze bilety dobrych kilka minut. Zanim zdążyłam posądzić Miszę o przerobienie biletów, sam powiedział, że nie korzystał z Photoshopa. Usiadłam z miną skrzywdzonego dziecka, chwyciłam żelki i wino, i powtarzałam w kółko jedno zdanie: „Ale jak to?” Po którymś takim zapytaniu Tunia roześmiała się i mnie przytuliła, i zaczęli z Miszą szukać rozwiązania.

W pierwszej kolejności sprawdzili ceny biletów na autobus, którym planowaliśmy jechać – prawie dwukrotnie wyższe niż trzy tygodnie wcześniej. Odpada. No to blablacar. Przejazd znaleziony, zarezerwowany. W samochodzie ma być kierowca, my i… papuga ara! Już w swoim chwilowym odcięciu od rzeczywistości znów zaczynam czuć, już cieszę się na przygodę! Dzwoni kierowca: „Bo wie pani, ja będę jechał zza Monachium… Mam dwie Japonki do zawiezienia, one mają pociąg z Monachium chyba o 11. Od razu pojadę dalej, ale nie jestem w stanie powiedzieć, o której to będzie, więc nie wiem, o której będę w Berlinie. Mam ponad 600 km do przejechania, a jeszcze po drodze moja papuga…

Bo czytała pani, że jadę z papugą?

Muszę robić przystanki, bo moja papuga musi co 2 godziny rozprostowywać skrzydła. Berlina nie znam, gdzie jest ten ZOB? Może mi pani wysłać dokładny adres? Albo koordynaty GPS? To wklepię w nawigację i jakoś tam dojadę. Nie wiem, o której będę, będę dawał znać”.

Pan był bardzo miły, tylko… „nie ogarniał”. Do tego będzie miał za sobą 600 km i przed sobą kolejne 600 km. A co jeśli skończy się to jak moja niezapomniana podróż z Budapesztu? Przegapiłyśmy z koleżanką samolot i wracałyśmy blablacarem z ludźmi, którzy się bardzo nie wyspali. Jeden z samochodów prawie wylądował pod ciężarówką, więc w ramach zapewnienia bezpieczeństwa co godzinę robiliśmy przerwy na drzemkę kierowców. Podróż – marzenie.

Tym razem zrezygnowaliśmy z przygody. Wybraliśmy autobus, który nagle wrócił do swojej pierwotnej ceny. I oferował filmy na ekranach w oparciu poprzedzającego fotela, nie mogliśmy tego przegapić! W kieszeni znów pusto, ale jak stwierdziła moja siostra: „teraz serducho boli, ale za to będzie piękna historia do opowiadania”. Zatem opowiadam. I śmiejąc się, kiwam głową w odpowiedzi na pytania: „O, to jednak dojechałaś?” A podróż z wielkim ptakiem jeszcze przede mną. Już nie mogę się doczekać!

Poleć innym: