Ostatnia aktualizacja: 2016-10-01. Autor: Milena
Szklanka wody, szklanka soku, poproszę coś kruchego…
Szkło, porcelana, kryształ. Tłucze się na zawołanie. Rozpryskuje w drobny mak. Od rana do nocy. Kiedy tylko chcesz. Kiedy tylko nie chcesz. Na okrągło i na kwadratowo. W sześcianiki i gwiazdki, koła i obręcze, cokolwiek przyjdzie ci do głowy. Albo nie przyjdzie.
Budzisz się o siódmej rano, znów klejące oczy przypominają o tym, co robiłaś w nocy. Twój prywatny sufler, twoja pamięć niezawodna. Boli, a więc wiesz, że żyjesz. Jeszcze czy już? Gdzie jawa, gdzie sen? Która część ciebie jest tą prawdziwą? Niczym kameleon, codziennie zmieniasz barwy. Zmieniasz skórę, zmieniasz twarz. Nikniesz w oczach. Tkanki stają się cieńsze i cieńsze, przez przeźrocza niebieskich żył przyglądam się twoim lękom. Wiązki nerwowe reagują coraz słabiej, wolno i wyraźnie uchodzi z ciebie oddech. Ciepła ciecz zastyga w przeźroczach.
Otwierasz oczy. Rażące światło dnia każe ci zmrużyć powieki.
Nie jesteś w stanie przyjąć promienia słońca. Twój zgniły, zakurzony mrok buntuje się przeciwko każdemu przejawowi bicia trzystugramowego centrum wszechświata. Chylisz głowę przed błękitem nieba i spluwasz z gniewem na niewinność białych płatków. Coś przepełnia twoje żyły. Rozchodzi się po całym ciele. Powoli wciągasz powietrze. Pergaminowe baloniki pracują intensywnie. Na próżno. Uśmiechasz się na myśl, co za chwilę się stanie. Zamykasz oczy.
Wstajesz. Wszystkie lampy dawno zgasły. Podnosisz głowę, a nad tobą tylko wielka plama. Zaczynasz biec. Brak ci tchu. Nerwowo oglądasz się za siebie. Wokół nie ma nikogo. A jednak czujesz na sobie ten wzrok. Zaczynasz krzyczeć. Nikt nie słyszy. Biegniesz coraz szybciej. Wpadasz w ogromną kałużę, leżysz z twarzą w brunatnej mazi. Przejeżdża po tobie rower, motocykl, samochód. Kiedy podnosisz głowę, okazuje się, że to był dopiero początek. W oddali w mroku migocą dwa światła. Chowasz twarz, bezgłośnie poruszając wargami, zgadzasz się na dalszy ciąg.
Leżysz z przymkniętymi powiekami. Ktoś chwyta cię za ramię. Szarpie – coraz intensywniej. Nie otwierasz oczu. Nie chcesz widzieć jego twarzy. Ramię pali. Policzki też. Czujesz nad sobą zimną taflę lustra. Nie otworzysz oczu. Nie spojrzysz w nie. Nie ma tam prawdy. Zniszczone, wykończone, obdrapane. Rysy się wyostrzyły, myśli zaszły mgłą. Zastanawiasz się, co to za łóżko. I kto podstawił ci lustro pod nos. Przez okno wpada zimny podmuch, delikatnie głaszcze twoją twarz. Lustro oddala się. Ramię nie przestaje palić. Pali cię teraz wszystko. Poza twarzą. Ta znów jest taka sama.
Otwierasz oczy. Widzisz tylko ciemność.
Słońce powoli wychyla się zza chmur.Naciągasz kołdrę na oczy. Ktoś ją z ciebie zrywa. Nagie, bezbronne ciało trzęsie się z zimna. Naga prawda wywołuje dreszcz. Wstyd przenika arterie. Nie myśleć, tylko nie myśleć… Zamknąć oczy, zasłonić duszę, wyrwać serce. Zniknąć.
Wstajesz. Zakładasz szlafrok, parzysz herbatę. Parzysz sobie palce, gorąca ciecz ogarnia całe twoje ciało. Już wiesz, że nie dasz rady, a mimo to próbujesz. Odsłaniasz zasłonę, uchylasz rąbka tajemnicy. Szlafrok spada. Stoisz przed zimnym, nadtłuczonym lustrem. Patrzysz na swój zniekształcony obraz i oblewasz się rumieńcem wstydu. „A więc tak wygląda świątynia” – myślisz.
„Włóż coś na siebie” – słyszysz. Odpowiadasz cicho, że dopiero co wszystko zdjęłaś. „I umaluj się, nie strasz ludzi”. Posłusznie pudrujesz się codzienną porcją kłamstwa i z radosnym uśmiechem wkraczasz w kolejny dzień pustki.
Warszawa, 05.03.2006 r.