Ostatnia aktualizacja: 2016-10-01. Autor: Milena
Ciemno, ciemno, ciemno…
Gdzie się nie obrócę, tam mrok. Nieważne, że ulice całe rozświetlone. Lampy robią z nocy dzień. A ja idę długą, pełną ludzi ulicą i czuję się wokół siebie pustkę. Pustka wokół, pustka we mnie. Jestem sama wśród tysięcy ludzi i… dobrze mi z tym. Lepiej niż być nikim w wielkim tłumie. Lepiej zniknąć i być anonimową wśród nieznanych, dalekich osób niż wśród ludzi, których znasz. Koło człowieka, który…
Idę długą, pustą ulicą.
Inni ludzie…? A co mi po nich?
Oni nie wiedzą, co we mnie jest. Nie wiedzą, po co żyję, nie wiedzą, skąd idę ani dokąd zmierzam. Nie wiedzą, nie widzą, nie czują. Tylko idą. Biegną. Poruszają się. Nie ma ich. Są blisko, zbliżają się, otaczają mnie z każdej strony.
Znikli. Rozglądam się, a wokół mnie nikogo. Nikogo. Pustka. I tylko czyjś szept. Ktoś mnie woła? A może to tylko wiatr? Ktoś zatrzasnął okno. Kto? Nikogo tu nie ma. Wszyscy gdzieś biegną. Nikt nie żyje.
Długa, warszawska ulica. Wysoki, warszawski blok. I wielka warszawska impreza. Tak, idziemy razem. Tak, będę tam z tobą. Tak, oczywiście, przecież…
Oczy mnie szczypią. Te lampy są zbyt jasne. Zbyt jaskrawo to wszystko widać. Zbyt wyraźne stają się twoje rysy, widziane w mroku. Znam cię. Wiem, że cię znam, choć tak niewiele o tobie wiem. Znam cię najlepiej, bo znam człowieka, którym powinieneś być. Znam tego, którego sobie wymyśliłam. Stworzyłam. Jesteś taki, jakim widzę cię ja. Jakim ulepiły się dłonie mojego serca. Jesteś…?
Weszłam do małej, ciepłej kawiarenki. Na kanapie siedzi jakiś chłopak i tęsknym wzrokiem podąża za uśmiechniętą kelnerką. Znam ją, pracuje zawsze do dwudziestej trzeciej. Musi zarobić na studia. Odwraca się i uśmiecha do chłopaka. Za pół godziny skończy pracę i pójdzie z nim na spacer. Obejdą cały Nowy Świat, potem skręcą w jakąś wąską, nieoświetloną uliczkę przy Starym Mieście, mocniej się do siebie przytulą w tym wszechogarniającym mroku, a zaraz potem spłoszeni odskoczą od siebie. Nie będą wiedzieli, co zrobić z rodzącą się bliskością.
Nie są dzisiejsi.
Impreza była głośna, huczna, lały się całe litry procentów. Nie wiem właściwie, po co tam poszłam. Myślałam chyba, że coś się stanie. Coś ważnego się wydarzy. Skoro już zabrałeś mnie tam ze sobą, to chyba nie po to, żeby pozostawić na miejscu na pastwę losu i kilkudziesięciu nieznanych osób. Chyba nie po to, żeby po pięciu minutach zniknąć i wrócić z kieliszkami. I z butelką wódki. Nie przyniosłeś mi nawet nic do zapicia. Co myślałeś? Że będę to piła? A może ty też miałeś jakiś scenariusz? Może też na coś czekałeś…?
Nie było scenariusza.
Nie było scenariusza. Nie było… Nie znaczę dla ciebie więcej niż ktokolwiek, kto by się zgodził z tobą pić. Równie dobrze mogłabym postawić obok ciebie moje zdjęcie. A może po prostu lustro.
Dziewczyna jeszcze raz spojrzała na chłopaka. Pochyliła się nad czarnym, okrągłym stolikiem i zbierając z niego puste szklanki po koktajlach i po kawie, uśmiechała się sama do siebie. Albo do swoich myśli. Do tego, który wodził za nią wzrokiem tak, że nawet nie zauważył, jak potrąciłam krzesełko stojące obok niego, przechodząc do niskiego, zielonego fotela. Ona mnie zauważyła, uśmiechnęłam się do niej. Rozmarzone oczy, a taca trzymana mocno i stabilnie.
Kiedy już się od siebie odsuną, okaże się, że on ma coś pilnego do załatwienia u cioci, a ona obiecała pomóc współlokatorce przygotować się do egzaminu. Minuty lecą, a obietnic nie wolno pozostawiać bez spełnienia.
„Nie zostawię cię samej, nie bój się, przecież jestem obok”. Jak długo? Aż pierwszy kieliszek uderzy do głowy? Aż się okaże, że na nic nie mogę się przydać? Nie wystawię zwolnienia lekarskiego, nie znam telefonu do…, nie wiem, gdzie jest…, nie mam ochoty na zbyt huczne świętowanie karnawału… Czas masz dla tych, którzy mogą ci coś dać. Którzy wiedzą, jak cię podejść. Którzy sami się do ciebie zgłoszą i nękają cię wystarczająco długo.
A ja nikogo nie chcę nękać.
Chłopak spogląda na zegarek. Czas płynie tak niesamowicie wolno. Powoli gaśnie zimne, niebieskie światło nad naszymi głowami. Zapadam się wygodnie w zielony fotel i podziwiam wielobarwne promyki wychodzące z pryzmatu kołyszącego się nad barkiem. Robi się troszkę cieplej, na pewno przytulniej. Zastanawiam się, czy oni to widzą. Czy może widzą siebie już pod jej drzwiami.
Jej mieszkanie jest niedaleko. Wynajmuje pokój w starej kamienicy. Warunki ma bardo dobre, na nic nie może narzekać. No i schody… Te schody… Jak ze starego filmu. Długie, niskie, szerokie. Dzisiejsi Romeo i Julia nie mają balkonów. Jedyne, co im zostało, to te schody. Stare, ciepłe, zapraszające schody. Wysłuchały już tylu słów, zatonęły w tylu ciszach, wchłonęły tyle łez i tyle dźwięcznego śmiechu. Schody z uczuciem. Schody z duszą.
Czy oni wiedzą o tych schodach?
Schody były bardzo wysokie. Strome. Klatka schodowa wąska. Nie działała winda. A mieszkanie… Nie wiem, jak zmieściło się tam kilkadziesiąt osób. Ja czułam się przygnieciona. Gdzie się nie ruszyłam, tam na kogoś wpadałam. Szukałam cię. Sam przyszedłeś.
Kanapa też była wąska. A może to nie była wąska kanapa, może to był szeroki fotel. Sama nie wiem. Nie mieliśmy dużo miejsca. I tak upolowałeś je z ledwością. Ciemno i muzyka dudni w uszach. Ledwo słyszę, co mówisz. A może wcale nie słyszę, może tylko mi się wydaje. Szepczesz coś czy to moje myśli? To ja wymyślam tę sytuację czy ona naprawdę ma miejsce?
Dziewczyna odnosi tacę, wraca po talerzyki. Jej myśli krążą gdzieś daleko, a przecież tak blisko. Nie musi robić nawet pięciu kroków, żeby znaleźć się obok. Chociaż wie, że jest lata świetlne od niego.
Schody obsypał śnieg. Łzy znikły pod srebrnym puchem. Śmiech rozświetla każdy płatek. Nie doszli jeszcze do schodów. Ale już przeczuwają ich obecność.
Po pięciu kieliszkach gorzałka znikła.
Ktoś ją zabrał. Nie pozwoliłam ci się podnieść. Przytuliłam głowę do twojego ramienia, ręka powędrowała mi gdzieś w okolice kołnierzyka u twojej koszuli. Chwyciłeś ją i pocałowałeś. Rozpięłam jeden guzik, potem drugi. Nie protestowałeś. Zmieniłeś tylko trochę pozycję, objąłeś mnie ramieniem i nagle okazało się, że kanapa wcale nie jest za wąska. Wręcz przeciwnie – zrobiła się nagle jakaś dziwnie szeroka. A może to był naprawdę wybitnie szeroki fotel. Nie wiem, nie obchodziło mnie to, kiedy czułam twoje usta na mojej szyi i twoje dłonie wszędzie tam, gdzie ich najbardziej potrzebowałam.
Chłopak zamknął oczy. Zobaczył ją w leciutkiej, satynowej piżamce, jak wygina się tak, jak to zrobiła przed chwilą. Nieświadomie. Po chwili potrząsnął głową i rozejrzał się wokół siebie. Uśmiechnęłam się. I tak mu to nic nie da. Nie odgoni od siebie marzeń. Nie skaże ich na śmierć. Wrócą do niego szybciej niż powieka górna zdąży spotkać się z dolną.
Ich ręce spotkają się w kolejnej mrocznej uliczce. Do jej mieszkania wiedzie niejedna taka. Zanim dojdą do schodów, przepłynie między nimi fala ciepła, fala dobra. Nie potrafią na siebie spojrzeć bez lekkiego zakłopotania. Ciągle niepewni swoich uczuć, ciągle nieświadomi piękna tego, co krąży w ich żyłach, co rozsadza im piersi i nie pozwala oddychać.
„Spokojnie, spokojnie” – mówiłeś, a ja z trudem łapałam oddech. Twoje dłonie nie pozwalały mi zaczerpnąć powietrza. Było duszno i ciemno, kilka minut wcześniej zgasła ostatnia świeczka w pokoju, właściwie wszyscy znikli. Byliśmy sami. Tak mi się wydaje. A może ich po prostu nie widziałam. Widziałam tylko ciemność. Czułam tylko twoje usta i dłonie. Wszędzie.
Dziewczyna przymknęła oczy.
Słodki wyraz rozmarzenia przepłynął przez jej twarz. Zapaliła się fioletowa lampka nad barkiem. Nawet nie wiedziała, że ten, którego z takim trudem odganiała z własnych myśli, patrzy na nią z tak radosną uwagą.
Zanim dotrą do schodów, spotkają się ich dłonie. Serca spotkały się już dawno. Tylko żadne nie chce na to do końca pozwolić. Boją się tego świata. Boją się o mimozę, którą hodują. Boją się światła dziennego. Dzieci nocy, dzieci tajemnicy, dzieci blasku. Pójdą na schody i nie będą potrafili wydobyć z siebie ani słowa. Ale im nie potrzeba słów. Wystarczy, że są. Wystarczy jeden uśmiech, jeden dotyk…
Byłam. Bardzo mocno byłam.
Cała zatopiona w tobie, czułam cię wszędzie, nawet tam, gdzie cię jeszcze nie było.
Kiedy zacząłeś rozpinać mój stanik, stwierdziłam, że muszę wstać. Muszę zacząć oddychać. Z wielkim trudem oderwałam się od twoich ramion, dłonie długo nie chciały się rozłączyć. Poszłam do łazienki, obmyłam twarz lodowatą wodą. W porównaniu z twoimi ustami była szorstka, nieprzyjemna. Chciałam wrócić jak najszybciej do ciebie. Do twoich ust, twoich dłoni, twego szeptu. Ale coś mi kazało się zatrzymać. Zastanawiałam się, jak bardzo wpłynął na ciebie alkohol. Zastanawiałam się, o co ci chodzi. Dlaczego tak. Czemu to wszystko. Tak nagle, tak szybko. Po tak długim okresie oczekiwania. Wtedy, kiedy nie miałam już nadziei…
Chłopak spojrzał na zegarek. Minęło dopiero kilka minut. Wyciągnął z kurtki telefon – to samo. Czas się wydłuża, a on nie może się doczekać, by mieć ją koło siebie. Nie powie jej ani słowa, ale będą razem. Jak cały czas są. Opowie jej o tym, co wewnątrz, nie używając słów. Powie wszystko samym sercem.
Kiedy dojdą do schodów, zrobi im się zimno. On jej poda rękawiczki, ona jemu poprawi szalik. Potem się do siebie przytulą i tak chwilę zostaną, bo będą się bali tej chwili. Tego, że są blisko jakby wbrew wszystkiemu, wbrew światu, wbrew czasom. Będą bali się na siebie spojrzeć. Łatwiej zatopić się w sobie nawzajem niż spojrzeć w oczy. Spojrzenie może zbyt wiele powiedzieć. A kiedy się już odsuną od siebie, to spuszczą oczy. Po chwili on nieśmiało wyciągnie rękę. Chwyci jej dłoń i podniesie ją do ust. Ona podniesie oczy, ich spojrzenia się spotkają.
Wróciłam do pokoju. Oślepiło mnie światło lampy za oknem. Ktoś odsłonił firanę. Siedziałeś z kimś, wznosiliście toast za toastem. Przeszłam do przedpokoju i zaczęłam się ubierać. Potem poprosiłam kogoś, żeby podał mi moją torebkę – zostawiłam ją koło ciebie. Nie chciałeś oddać torebki, ale kiedy usłyszałeś, że to ja o nią proszę ustąpiłeś. I ponownie chwyciłeś kieliszek. Stanęłam w drzwiach, spojrzałeś na mnie, uśmiechnąłeś się. Wyszłam.
Pobiegłam pustą, ciemną ulicą.
Biegłam, aż zabrakło mi tchu. Wtedy skręciłam w Nowy Świat. Długa, pełna ludzi ulica. Cała oświetlona, żywa, radosna. Weszłam do mojej ulubionej kawiarenki.
Dziewczyna zerknęła na zegarek. Zostało jeszcze dziesięć minut. Zaczęła nerwowo przecierać wszystkie kieliszki, porządkowała ceny, przemyła kasę, starła kurz z lady. Przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze za butelkami, przesłała uśmiech jego oczom, które w tym lustrze spotkała. Roześmiała się głośno, zawstydziła i znikła na zapleczu. Przyłożyła ręce do rozgrzanych policzków, przymknęła oczy.
On schroni w swoich dłoniach jej zmarznięte policzki. Wygładzi ośnieżone włosy. Poprawi przekrzywioną czapkę, chwyci w pół. Ona spojrzy mu ufnie w oczy i skryje swoją niepewność w jego gorących ramionach. Podniesie głowę i spotka już nie tylko jego spojrzenie.
Drzwi kawiarenki się otworzyły. Dla dziewczyny powiew zimnego powietrza był zbawienny, chłopak nawet go nie poczuł. Nawet nie zadrżał. Czekał na zjawisko, które znikło za ladą. Poza tym nie było świata.
Ja zadrżałam.
Spotkałam jego spojrzenie. A jednak mnie znalazł. Nie wiem, jak tu trafił. Przecież on nic o mnie nie wie. Nie zna moich ukochanych kawiarenek. Nie zna moich ukochanych wierszy. Nie zna…
Podniosłam się, włożyłam kurtkę i wyszłam. Oślepiło mnie światło latarni. Kiedy wychodziłam, próbował mnie zatrzymać. Uciekłam. Pobiegł za mną. Aż zabrakło mu tchu. Wtedy się zatrzymał. I ja się zatrzymałam. Podszedł, chwycił moje dłonie, przyciągnął do siebie. Podniosłam głowę.
Zadrżała.
Zadrżałam.
„Przecież obiecałem, że będę” – wyszeptał wiatr.
Warszawa, 18.01.2006 r.